Echo Jarocina W Uchu – Relacja Z Koncertu Dezertera I Włochatego

Gdy na ulicy św. Piotra w Gdyni kręci się sporo młodzieży w irokezach i naćwiekowanych skórach oraz równie wielu przedstawicieli starszej młodzieży, która już nie ma za bardzo z czego stawiać irokezy, to znaczy, że w klubie Ucho muszą grać weterani polskiego punk rocka. Okolica siła inercji zamienia się wtedy na chwilę w namiastkę Jarocina z jego najlepszych lat. W końcu Dezerter zagrał tam rewelacyjny koncert w apokaliptycznym roku 1984, zaś Włochaty porwał publiczność 9 lat później, więc odrobina ducha tamtych wydarzeń była wyczuwalna w portowo – stoczniowej okolicy Ucha, zwłaszcza że juwenilne hormony krążące wraz ze zdrową ilością etanolu po młodych organizmach skłoniły je do sowizdrzalskich żartów z organów władzy państwowej, na które wspomniane organa zareagowały bez wyrozumiałości.
Ulokowany przy szatni kramik przybyłego z odległej Dębicy wydawnictwa Pasażer powodował ślinienie się wśród zbieraczy płyt głównie za sprawą sporej części dyskografii Dezertera wydanej na winylowych krążkach. Wiszący nad sceną banner z hasłem “nie damy zniszczyć naszego świata” oznaczał, że jako pierwsi zagrają weterani polskiego anarchopunka – Włochaty. Od 1987 trzon zespołu stanowią basista Jeż i z roczną przerwą perkusista Billy, którym obecnie towarzyszą wokalista Raga i gitarzysta Guliwer. Szanowni Czytelnicy proszeni są o wybaczenie, ale autor będąc przyzwyczajonym do najpopularniejszego składu z Paulussem na wokalu potraktował ten koncert trochę jak występ coverbandu. Niby wszystko było tak jak trzeba, sprawnie i energetycznie zagrane, ale nie można było pozbyć się wrażenia, że to nie jest TEN Włochaty. Zmiana wokalisty jest przeważnie istotnym punktem w istnieniu każdego zespołu i albo ją zaakceptuje się lub nie zauważy, albo będzie przyczyną nieprzyswajania nowego rozdziału w historii kapeli. Poza sceptycyzmem wobec nowego składu, autor wykazał się także syndromem inż. Mamonia – podobały mu się jedynie te piosenki, które już wcześniej słyszał, czyli te z pierwszego okresu twórczości kończąc na tych z płyty “Zmowa”, po której autor przestał śledzić losy zespołu. Mimo tylu krytycznych uwag koncert trzeba jednak uznać za udany, bo jednak miło usłyszeć na żywo kilka kawałków, które się lubi. Nowemu wokaliście trzeba pogratulować nauczenia się na pamięć bardzo długich tekstów, których przecież nie jest autorem. Także tłum dobrze bawiącej się młodzieży napawał optymizmem.
Sprawna zmiana banneru za perkusją na płótno z motywem z okładki najnowszej płyty Dezertera autorstwa Przemka Truścińskiego i na scenie pojawia się trio, głównie na którego występ przyszła większość licznej publiczności. Dobrym pomysłem było zaprezentowanie wszystkich nowych piosenek w kolejności z płyty “Większy zjada mniejszego”. Ci którzy słuchali jej wcześniej mogli się przekonać, że wersje koncertowe brzmią niemal identycznie jak te zarejestrowane na płycie, zatem ów powrót do korzeni, jak muzycy Dezertera nazwali nagrywanie w technice analogowej, okazał się krokiem słusznym. Na koncercie nie zabrakło dość egzotycznych jak na punk rock instrumentów, czyli banjo i ukulele, które zostały wykorzystane w akustycznym wstępie do ostatniego z nowych utworu pt.”Ścieki”. W tym przypadku ci co nie słyszeli przed koncertem płyty mogli poczuć się zaskoczeni. Druga część koncertu, którą rozpoczął numer pt. “Tchórze” to przekrojowa wiązanka tzw. starych kawałków, na którą złożyły się zarówno nieśmiertelne numery z tonpressowskiej czwórki jak i “Sekta” czy “Prawo do bycia idiotą” z płyty przedostatniej. Gdy Robert Matera orzekł, że jest jeszcze siła w narodzie zespół zagrał na bis, a publiczność zatańczyła ostatnie tego wieczoru pogo.
Kilka rzeczy ewidentnie cieszy po tym koncercie. Wysoka frekwencja, której przyczyny można upatrywać także w występach obu zespołów na zupełnie niepunkowym Przystanku Woodstock; bardzo duża ilość młodzieży w tym także tej ortodoksyjnie punkowo ubranej i uczesanej, a do tego dochodzi również całkiem spory ruch na stoisku wydawnictwa Pasażer. Być może większym powodzeniem cieszyły się tekstylia, a nie płyty, ale jednak trzeba docenić zainteresowanie udzielaniem dodatkowego wsparcia dla zespołów i niszowych wydawców.
Powrotna podróż kolejką SKM, w której wielu pasażerów dzierżyło pod pachą siedmio i dwunastocalowe płyty należy podobnie jak koncert Włochatego i Dezertera do rzeczy przyjemnych.
Michał Zarecki