1 lutego w ciemny, zimowy wieczór miało miejsce wielkie święto. Po ponad pół roku od swojego występu na Openerze w Gdyni, do Gdańska przyjechał śląski skład Kaliber 44. Panowie Abradab, Joka i Dj Feel-X wracają po długich latach zaspokajając wielką tęsknotę swoich fanów i brak Kalibra 44 na scenie muzycznej. Wiele razy mówiłam, że żałuję, że nigdy Kalibra nie usłyszałam na żywo. Przyznaję, to było moje marzenie. I tu niespodzianka, jeden z najważniejszych klubów w Trójmieście, a na pewno klub z najlepszym nagłośnieniem zaprosił w swoje industrialne progi zespół z Katowic. Oczekiwanie na ten koncert było ogromne i kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać.
Ale od początku. Klub otworzył swe bramy już o 19, niestety chyba nie przewidział tego, że ludzie mogą przyjść tuż przed samym koncertem, w wyniku czego przed wejściem zrobiła się długaśna kolejka zmarzniętych, niecierpliwych i nic nie rozumiejących ludzi. A może do Klubu przyszli nowi ludzie, nie przyzwyczajeni do tego, że koncerty w B90 rozpoczynają się punktualnie. Konkludując, takie życie jak to ktoś ujął w kolejce, nic poza cierpliwością nie można tu doradzić.
Supportem dla Kalibra były trójmiejskie składy RDW i Kontrabanda. Poradzili sobie doskonale z rozgrzaniem publiczności i przygotowaniem na koncert wieczoru. Kaliber wszedł na scenę nieco po 22 rozpoczynając Wejściem z Księgi Tajemniczej, a potem były Do boju i Nasze mózgi wypełnione są marią, i już na samym początku doprowadzili publiczność do ekstazy. Jako kolejny utwór poleciały Konfrontacje, które na żywo okazały się mistrzostwem świata i zabrzmiały obłędnie. Potem były hity w fantastycznych aranżacjach zespołu z klawiszami, basem, perkusją i gitarą. Brzmiało pięknie. Gruby czarny kot w wersji hardcorowej, Wena niezwykle melodyjna z reggaeową końcówką, Normalnie o tej porze wykrzyczane przez Jokę, magiczny Film. Panowie wydawali się być bardzo szczęśliwi na scenie, znowu razem. Dziękowali publiczności, za liczne przybycie, podkreślając, że każdy z nas mógłby być w tym momencie w zupełnie innym miejscu, a wybraliśmy akurat ten koncert. Na koniec usłyszeliśmy dwa utwory z solowego repertuaru Abradaba i zupełnie naturalne bisy W telewizji mówią i Rutyny.
Było pięknie, ponad tysięczna zaczarowana publika, żywo reagująca na to co się dzieje na scenie, zero agresji i złość z kolejki w murach B90 zupełnie zapomniana. To był kolejny mroźny wieczór, ale w sercu gorączka i spełnione marzenia. Mam nadzieję, że Panowie z zespołu odnajdą się w realiach współczesnego hip hopu, nagrają wybitny, psychodeliczny materiał i częściej będziemy mogli ich oglądać, podziwiać na żywo. Mam nadzieję, że razem stworzą znowu coś wielkiego, na podobieństwo swoich trzech, poprzednich płyt. Mocno zaciskam kciuki za tych trzech facetów po przejściach. Do boju! Legenda zderzyła się z rzeczywistością i dali radę. Na samym końcu po cichutku napiszę, że szczypta smutku i żalu w sercu się pojawiła, że nie miałam okazji na żywo usłyszeć Kalibra z Magikiem.
Kaliber 44 w B90 z punktu widzenia punka.
Generalnie Kaliber 44 poza wersem “Nikt nie mówił, że droga będzie kolorowa i usłana różami, więc graliśmy z punkami” z nawet szeroko pojętym punk rockiem nie ma za wiele wspólnego, ale mimo to ich koncert potrafił przyciągnąć osobę zakochaną w zupełnie innej muzyce niż hip – hop.
Na fejsbukowym wydarzeniu zapisanych było niespełna 500 osób, ale już pierwszy rzut oka na kolejkę przed wejściem kazał podejrzewać, że może być ciasno. Mimo, że Klub informował, że otwiera drzwi o 19:00 większość przybyła tuż przed zaplanowanym na 22:00 koncercie Kalibra. Niektórzy bezczelnie wpychali w kolejkę tuż przy wejściu, inni neurotycznie napierali od tyłu. A wystarczyło tylko przyjść wcześniej zamiast mieć pretensję do wszystkich wokół z powodu konieczności postania kilkunastu minut w kolejce.
Po dobrym koncercie gdańskiej Kontrabandy, w której występuje weteran trójmiejskiego rapu Topek nadszedł czas na zespół, który w zasadzie powinien być znany przez każdego średnio zorientowanego w muzyce obywatela Rzeczpospolitej. Bardzo dobrym pomysłem jest połączenie hiphopowego standardu jakim są raperzy i didżej z muzykami grającymi na tradycyjnych instrumentach. Od pierwszego taktu czuć było moc płynącą ze sceny, Abradab i Joka rapowali z uśmiechem na twarzy widząc przed sobą tysiącosobową publiczność co chwilę unoszącą do góry dłoń z wyciągniętymi “czwórami”, czyli czterema palcami. I choć hip hop jest muzyką spokojną, to Kaliber 44 wraz z towarzyszącym zespołem bez jakiejkolwiek przesady można nazwać wulkanem energii zmuszającym ludzi do skakania, machania rękami i wyrażaniu na twarzy najrozmaitszych emocji od euforii po ukojenie. Najgorętsze reakcje publiczności Kaliber wywoływał kawałkami ze swojej ostatniej płyty 3:44 – Konfrontacjami i Normalnie o tej porze. Miłym urozmaiceniem repertuaru było zaserwowanie dwóch solowych numerów Abradaba z czasów, gdy Kaliber nie był aktywny i pod koniec koncertu bardzo różnorodna publiczność usłyszała Moje demony i Rap to nie zabawa już. A dzięki tej różnorodności koncertu słuchać można było obok śpiącej na kanapie przedstawicielki młodzieży gimnazjalnej, lub stojąc i machając ręką wraz z łysiejącym panem w okularach i koszulce Kalibra.
Ciekawostką dla mnie jest fakt spotkania na tym koncercie ponad czterdziestoletnich bywalców koncertów punk rockowych oraz absencja czołowych hip – hopowców z mojego liceum, w którym na przełomie wieków słuchało się i punk rocka i hip – hopu.
Jedynym mankamentem organizacyjnym była tylko jedna osoba zajmująca się wydawaniem kurtek z szatni, przez co trzeba było znów poczekać w kolejce.