Przede wszystkim: wrażenie, że muzycy grają niejako obok siebie. Wrażenie swoistego rozszczepienia muzycznego, dwóch zgoła odmiennych światów, będących przecież w jednym miejscu, na tej samej scenie. Wrażenie muzycznej kłótni – klasyczne frazy Maseckiego w opozycji do improwizowanych, zwiewnych brzmień Stańki. Być może taki był właśnie zamysł, zestawienie dwóch podejść do muzyki jazzowej w osobach Tomasza Stańki oraz Marcina Maseckiego, których połączeniem może być ta pozorna niespójność? Pytanie, które towarzyszyło mi w głowie przez cały czas trwania występu do tej pory nie doczekało się odpowiedzi. Być może, czasami teatralna, energicznie – ospała, muzyczna ekspresja artystów niosła ze sobą coś jeszcze, poza naturalnym odbiciem jazzowych osobowości? Tutaj również następuje moment ciszy, który został niejako zmącony przez drugą część występu. Wówczas można było odnieść wrażenie, że muzycy weszli na inny poziom brzmieniowego porozumienia – zaczęli bowiem ustępować sobie miejsca, tworząc wspólny ton. Muzyczna izolacja w postaci nagłego łamania fraz oraz brudnego, chropowatego brzmienia zaczęła się wyraźnie zacierać, co sprawiło, że audytorium mogło być jeszcze bardziej skonfundowane.
Mimo wszystko, po tak zawiłym i niejednoznacznym muzycznie występie pozostał ogromny niedosyt, mnóstwo znaków zapytania oraz wątpliwości – czy nad przepaścią, która istotnie dzieli Tomasza Stańkę oraz Marcina Maseckiego można zbudować most? Być może ów most został już wzniesiony, lecz, aby dostrzec tą konstrukcję należy oddzielić dotychczasowe dokonania muzyczne artystów i skupić się na tym, co nowe, również dla nich?
Tomasz Montowski