To będzie osobista, emocjonalna, pisana pod wpływem leków i gorączki, relacja. Poniedziałek, 16 czerwca. Stocznia. Wyczekiwany, wymarzony, upragniony niczym Jezus, pojawił się w Gdańsku Max Cavalera i jego Soulfly.
Mistrz, lider wcześniej Sepultury, teraz ze swoim zespołem Soulfly, przyjechał z koncertem do B90 promując dziewiąty, wydany w zeszłym roku, album Savages. Piękny, ciepły wieczór, wielkie napięcie i klub B90 zamienił się w jaskinię lwa. Tłum poddenerwowanych ale przejętych i odświętnie poprzebieranych metalowców gromadził się na długo przed koncertem pod klubem. Soulfly przyjechali z własnym supportem, zespołem Lody Kong, w którym prym wiodą dwaj synkowie Maxa C., Igor i Zyon.
Koncert, jak przystało na B90, rozpoczął się punktualnie. Doskonałe nagłośnienie w połączeniu z dźwiękami wydobywanymi przez Soulfly zatrzęsły całym moim małym światem. Odezwała się we mnie po latach tęsknota do ostrzejszych dźwięków, do chaosu pod sceną, do nieokiełznanych ruchów głową i trzepania włosami. Pomimo choroby i słabości, i obiecanek, że będzie na spokojnie, najzwyczajniej w świecie dałam czadu.
To był trzeci koncert Soulfly na trasie po Polsce. Nie było widać ani zmęczenia, ani znudzenia. Była rzeźnia i surowe mięcho. Zanim panowie zagrali hity, na dobry początek poleciały Bloodshed i Cannibal Holocaust z najnowszej płyty. Potem rozpoczął się piękny składak złożony z przebojów z poprzednich płyt Soulfly. I tak usłyszeliśmy między innymi Prophecy, Back To Primitive, Seek ‘N’ Strike, Tribe. W między czasie panowie z Soulfly uraczyli nas wspomnieniem Sepultury, grając Arise, Revengeance i niemalże na sam koniec Roots Bloody Roots. A na sam koniec usłyszeliśmy Jumpdafuckup (Cavalera bez Coreya Talora dał radę, oj dał) i Eye For An Eye.
Wielkie święto! Max Cavalera wydawał się być rozochocony trójmiejską publiką, co jakiś czas intonował oleoleole (w końcu to czas mundialu), a także zachęcał do gęstszego skakania pod scena, krzycząc jump, jump! Był uroczy, wielki, poważny chłop, z przedziwnym dreadlockiem z tyłu głowy, cieszący się jak dziecko.Wszyscy byli w doskonałej formie i w doskonałych humorach. Mnóstwo pozytywnej energii. Tłum szalał, i dzielnie odpowiadał na zachęty płynące ze sceny. Co chwilę ochroniarz wyprowadzał szczęściarzy, którzy lądowali pod sceną niesieni wcześniej na rekach reszty publiczności. Był młyn i kocioł. Ale było tez bardzo bezpiecznie. Po koncercie ze sceny do publiczności zszedł basista Tony Campos. Przybijał piątki, witał się / żegnał z fanami. Pozwoliłam sobie na szczyptę szaleństwa, wyciągnęłam czerwoną pomadkę z kieszeni i poprosiłam pana Camposa o autograf na ręku (wiem frajerką jestem, trzeba było na dumnej piersi). Pan autograf zrobił, słowo zamienił, uśmiechy porozdawał. Tyle szczęścia! Wspaniale było spełnić swoje marzenia sprzed wielu, wielu lat. Soulfly rządzi!
Ludwika Sawicka
zdjęcia: Justyna Mazur