Licząc od wydania singla „New Rose” przez grupę The Damned w roku 1976 punk rock ma już 38 lat, kilka jego ikon odeszło z tego świata, pierwsza generacja punków zbliża się do wieku emerytalnego, więc uczestniczenie w pierwszym polskim koncercie Ruts D.C. w klubie Ucho w Gdyni jest niejako obowiązkiem dla miłośników gatunku chcących poczuć choćby namiastkę rewolty z roku 1977. Ruts D.C. to zespół będący kontynuacją jednego z pionierów stylu, czyli The Ruts, w dodatku mający w swoim repertuarze koncertowym większość najlepszych utworów swojego poprzednika.
Koncert w Gdyni otworzył zespół Lazy Class z Warszawy mający w składzie członków takich formacji jak Warsaw Dolls, Wounded Knee oraz Inhalators, choć akurat członek tego ostatniego składu, czyli basista Wróbel, nie zaszczycił trójmiejskiej publiczności swoją obecnością z uwagi na dolegliwości zdrowotne. Jego obowiązki z powodzeniem przejął Wiktor na co dzień grający na gitarze. Lazy Class to kapela będąca szansą na polski oi/street punk z ludzką twarzą, czyli bez ludycznych naleciałości odziedziczonych po nurcie panko – polo. Zaprezentowali materiał z debiutanckiej, kompaktowej epki “Better life” wzbogacony o kilka kolejnych własnych utworów oraz o cover fundamentu polskiego Oi’a – grupy Ramzes & The Hooligans.
Występ Ruts D.C. anonsowano w towarzystwie Molary, byłej wokalistki Zion Train, jednak ta biorąc przykład z basisty Lazy Class nie pojawiła się w Gdyni. Część publiczności poczuła się zawiedziona, druga część sceptycznie nastawiona do reggae odetchnęła z ulgą. Spośród trzech eleganckich starszych brytyjskich dżentelmenów dwóch stanowiło połowę oryginalnego składu The Ruts i taka sama proporcja została zachowana między utworami pochodzącymi ze starego repertuaru a tymi firmowanymi nazwą Ruts D.C. Początek należał do nowszych utworów m.in. „Mighty Soldier”, następnie pojawiały się numery z klasycznego albumu „The Crack” często opatrzone komentarzem basisty Johnna Jenningsa. I tak można było się dowiedzieć, że wbrew pozorom „It was cold” to nie piosenka o świecie po wojnie atomowej, a opis uczuć po odejściu żony. Przed innym z utworów o zabarwieniu politycznym basista z gitarzystą stoczyli delikatny spór o to czy o Margaret Thatcher lepiej mówić “bitch” czy “witch”. Spragnieni sztandarowych kawałków The Ruts nie mogli być zawiedzeni. Mieli okazje uśmiechnąć się szeroko i pobujać przy „Jah War”, żwawo potańczyć przy „Starring at the rudeboys” oraz wykrzyczeć złość przy największym przeboju na koncercie opatrzonym nowym intro, czyli „Babylon’s burning”. Frakcja reggae’owa i punkowa mogły przybić piątkę, gdy Ruts D.C. zagrało fragment klasycznego numeru Junior’a Murvin’a „Police and thieves” znanego z pierwszej płyty The Clash. Publiczność wymogła na zespole jeden bis, na który zagrano “In a rut”.
Podsumowanie takiego występu może być tylko takie: kto nie był, a zna The Ruts ten musi żałować. I tu się rysuje jeszcze jedna refleksja – im ciekawszy zespół gra koncert, tym mniejsza frekwencja.
Michał Zarecki