Muszla Fest 2016 – relacja z festiwalu.

Przez wiele edycji Muszla Fest był lokalnym, darmowym przeglądem muzycznym. W tym roku po raz kolejny podnosi swoją rangę do dużej imprezy z zagranicznymi zespołami i krajowymi gwiazdami. Jak wyglądało to w tym roku w Myślęcinku?

Bydgoszcz wczoraj i dziś

Jednym z ważniejszych punktów programu tegorocznego Muszla Festu był występ specjalnie reaktywowanej Kompanii Karnej. Można dyskutować czy to był ten legendarny zespół, czy może bardziej recital oryginalnego wokalisty Kompanii Salema z towarzyszącymi muzykami. Fakt, że muzycy nie byli przypadkowi, ale jakby nie liczyć to ta Kompania procentowo była bardziej Schizmą. Mimo, to mam wrażenie, że udało się przybliżyć nastrój bydgoskiego punk rock końca lat osiemdziesiątych. Średnie tempa, apokaliptyczne wizje w tekstach, a do tego dla podkreślenia korzeni cover Abaddonu – “System”. Wspominkowy występ zakończył kultowy “Punkowiec”, który rozkręcił dzikie pogo podstarzałych punków. Jako jednorazowe przypomnienie się publiczności miało to sens, jeżeli miałaby to być długoterminowa reaktywacja, to mówię stanowcze nie.

Współczesną scenę bydgoską reprezentował hardcore’owy Old Fashioned. Zespół dość młody, aczkolwiek złożony z dobrze znanych i zasłużonych dla punk rocka ludzi, którego rdzeń stanowią członkowie legendarnego w pewnych kręgach In spite of. To było moje trzecie podejście na żywo do tego zespołu i muszę przyznać, że po raz pierwszy w pełni zaakceptowałem, to co kapela prezentuje. W końcu gdzie jak nie w Bydgoszczy może w pełni smakować bydgoski hardcore? Niezwykle energetyczny set z budzącym radość sporym udziałem polskojęzycznych numerów z drugiej płyty nie pozwalał przedwcześnie opuścić namiotu. Całe szczęście, bo zagrany pod koniec koncertu kawałek “Nigdy tak wielu” ze świetnym tekstem w refrenie – “Nie pytaj więc / Czy to wszystko ciągle ma jakiś sens / Bo jeśli nie – dawno nie byłoby tu mnie / I ciebie też” – fantastycznie podsumował ideę punk rocka i po części też całego festiwalu. Old Fashioned? Zasługują na dużo większą uwagę!

Weterani

Dezerter w przededniu festiwalu opublikował na popularnym portalu społecznościowym listę numerów, które zagrają. Dość niecodzienny manewr, ale niecodzienny był też dobór numerów na “nieobchody” XXXV-lecia własnego istnienia. Kto na żywo w ostatnich latach słyszał takie numery jak “TV show”, “Polen uber alles” czy “System” niech się z nami skontaktuje. No właśnie. Dla wielu ten koncert pozostanie na długo w pamięci.

Niemniej przebojową repertuar zaprezentował w namiocie słupski Karcer. Widać było, że wszystko jest dograne na próbach i nie ma miejsca na wpadki. Jak zwykle największe wrażenie robiły kawałki z płyty “Wschód jest pełen słońca”, a czegoś takiego jak zabawa w wall of death przy “Młodości walczącej”, jak na jakimś Sick of it all, zupełnie się nie spodziewałem.

Po ośmiu latach do śpiewania we Włochatym wrócił Pauluss. Można by tylko napisać, że teraz ten zespół ma ręce i nogi, albo że wszystko wróciło na właściwe miejsce. Szkoda tylko trochę tego tzw. nowego wokalisty, bo przy charyzmie Paulussa przygasł jeszcze bardziej. Można dyskutować ile w tym zespole jest szczerości, a ile kopiowania Conflictu, ale zawsze miło usłyszeć ze sceny krótkie przesłanie brzmiące: “zdrowo się odżywiajcie, ćwiczcie i dbajcie o psychikę”.

Goście z zagranicy

Myciaa to był niespodziewany strzał w dziesiątkę. Przed koncertem chyba mało kto mógł cokolwiek powiedzieć o zespole, a nawet wymówić jego nazwę czy podać kraj pochodzenia. Na scenie 6 monitorów, komputer z podkładami i do tego bas, gitara i klawisze. To już budziło zaciekawienie. Gdy za instrumenty chwycił francuski damsko-meski duet już było pewne, że to nie będzie prosta i nudna muzyka techniczna. Okazało się, że Myciaa gra coś w rodzaju miksu post, goth i electropunka. Obsługująca klawisze i bas wokalistka dodawała występowi odrobinę demoniczności, a niepokojące obrazy płynące z monitorów dopełniały atmosferę. Trzeba pochwalić patent z ekranami, to daje dużo ciekawszy efekt niż wizualizacja z rzutnika. Na każdym festiwalu powinno pojawić sie coś nowego, niespodziewanego i zarazem dobrego. I taki właśnie był występ Mycii.

Raw Power – włoscy klasycy europejskiego hardcore’a nagrywający najlepsze płyty w USA. Jeden z mocniejszych punktów tegorocznej edycji festiwalu. Z rozmów z weteranami sceny wynika, że najprawdopodobniej grali po raz pierwszy w Polsce. Krótkie, szybkie kawałki z aptekarską porcją solówek przeniosły niezbyt licznych słuchaczy do złotej epoki nurtu hc/thrash. Z klasycznych numerów udało mi się wychwycić “State opression” z pierwszej płyty, a zamiast wiadomego numeru z repertuaru Iggy’ego Popa Raw Power zaserwowało największy przebój znanej w pewnych kręgach grupy Motorhead. Gdyby grali na scenie w namiocie odbiór ich występu byłby z pewnością lepszy.

Bishops Green serca polskiej załogi podbiło już swoim pierwszym występem nad Wisłą do tego stopnia, że wykupiono tu niemal wszystkie koszulki i płyty jakie kapela miała przygotowane na całą europejską trasę. Kanadyjczycy byli także mocno wyczekiwani na Muszli. Sporo osób przyjechało w sobotę głównie na ich występ. Nie zawiedli się, tym bardziej, że wokalista postanowił skrócić dystans między zespołem a publicznością i praktycznie cały koncert śpiewał będąc tuż przy barierkach co było okazją do wykazania się znajomością tekstów i wspólnego śpiewu do mikrofonu. Bishops Green zagrali przekrojowy materiał ze wszystkich swoich wydawnictw, a koncert zwieńczyli tradycyjnie coverem, tym razem padło na Eddie and The Hot Rods i ich szlagier “Do anything you wanna do”. Stoisko kanadyjczyków z płytami i koszulkami cieszyło się popularnością zarówno przed i po występie. Tradycyjne street punkowe patenty w połączeniu z charyzmą i pewną emocjonalnością wokalisty cały czas potrafią przyciągać uwagę i cieszyć słuchaczy.

All for nothing. Niby wszystko sprawnie technicznie, niby dało się tego słuchać, ale zupełnie brakuje temu zespołowi szczerości i autentyczności. W końcu to publiczność powinna sama rozpętać szaleńczą zabawę jeśli zespół gra porywająco, a nie w wyniku nawoływań wokalistki. Takie numery nie zawsze udają się nawet Rogerowi Mirretowi.

Krajowa pierwsza liga.

Mówią, że są zespołem metalowym i starannie ukrywają swój punkowy rdzeń. Mowa oczywiście o Testerze Gier. Jak na zespół metalowy przystało mają rzeszę wiernych fanów i fanek, którzy niezwykle energetycznie wyrażali radość z obcowania ze swoimi ulubieńcami, ale to co sami prezentują na scenie, to jest już punk rock. Z energią, humorem i z pokazaniem środkowego palca światu. W muszlowym namiocie zagrali tak dobry koncert, że gdyby sami nie powiedzieli, że grają bez jednego gitarzysty i z rezerwowym perkusistą, to chyba nikt by się nie połapał, że coś jest nie tak. Braki personalne nadrabiał performer w stroju blackmetalowego rycerza pizzy, którego najlepszym żartem było śpiewanie do komputerowego dżojstika. W setliście Testera oprócz własnych sprawdzonych hitów znalazł się też numer “Bomby zamiast jedzenia” z repertuaru Biletów do Kontroli oraz jajcarska przeróbka “Eliminatora” Agnostic Front nosząca tytuł “Szlamu król”

Organizacja

Impreza (chyba) masowa, na której nie czuć, że jest się w miejscu obłożonym ścisłymi regulacjami ustawowymi, to coś czego można sobie życzyć w walce o świat nadający się do życia.

Było kilka minusów, z których największym był agregat prądotwórczy ustawiony tuż przy polu namiotowym. Terkotał całą noc i poranek dopóki ktoś nie zauważył, że oświetlenie nie jest już potrzebne i w akcie litości nad umęczonymi wszelkimi festiwalowymi aktywnościami ciałami i resztkami umysłów spoczywającymi w namiotach wyłączył ten cud techniki. Ciut mniejszy minus należy się za brak prysznica na polu. Na szczęście nie było skwaru i pot pod pachami nie fermentował w zastraszającym tempie. Szkoda też, że organizatorzy w odpowiednim czasie nie poinformowali o zamknięciu wyjazdu z festiwalu z powodu triathlonu. Tym bardziej szkoda, bo obsługa imprezy sportowej nie za bardzo potrafiła wytłumaczyć trasę objazdu, a tak można by było postawić auto w innym miejscu i nie byłoby problemu z wyjazdem. Można też na przyszłość zastanowić się nad rozmiarami dużej sceny. Może lepiej byłoby zainstalować o połowię mniejszą, a trochę barierki przybliżyć. Mimo wszystko minusy nie przesłaniają plusów i trzeba jasno powiedzieć, że Muszla w tej chwili jest sympatyczną imprezą o dobrych perspektywach na przyszłość.

Metal

“Dawno nie słyszałem tak chujowej muzyki”. No dobra, Vader był w miarę znośny, ale przynajmniej w połowie za sprawą płonących wideł i piekielnych wyziewów pirotechnicznych.

Ale i tak:

Muszla Fest – dziękujemy!