Lechu W Stoczni. Historia Dokowa.

Nie mów do mnie Lechu – rzekł pan Janerka do rozentuzjazmowanego fana wykrzykującego tytuły utworów, które wywoływany “Lechu” miałby zagrać dla kilkuset osób wygodnie ulokowanych na leżakach wokół kameralnej sceny w Klubie B90 na koncercie z cyklu Stoczniuj, leżakuj, dokuj.

– Żadnych agresywnych utworów, tylko przestrzenne – dodał później wrocławski basista. Trzeba przyznać, że to słuszna koncepcja, gdy publiczność trochę siedzi, a trochę leży, a niektórzy nawet przyszli na koncert wyposażeni w poduszki. Choć przed koncertem kilka osób toczyło budzące niepokój dyskusje o składankach Kaczkowskiego i koncertach w Dolinie Charlotty, to w trakcie występu publiczność okazała się bardzo sympatyczna i niemęcząca psychicznie. Element humorystyczny wprowadzał wspomniany rozentuzjazmowany fan, który wznosił także okrzyki ku chwale Śląska i Lechii oraz klasyczny okrzyk przeciwko komunie, którym mury dawnej stoczni są wysycone w równym stopniu co chrzęstem styropianu.

Wiadomo, że zawartość debiutu Klausa Mitffocha i solowej “Historii podwodnej” musi stanowić rdzeń koncertowego repertuaru. Jednak koncert rozpoczął się od pochodzącego z płyty Fiu Fiu bardzo spokojnego numeru “Zero zer”, dopiero potem nastąpiło tzw. kupienie publiczności serią najstarszych hitów.

Z piosenek Klausa Mitffocha Lech Janerka zagrał m.in singlowe “Śmielej”, dawno nie grane “Tutaj Wesoło” i oczywiście w fazie finałowej koncertu “Jezu, jak się cieszę” w aranżacji, w której wiolonczela potęguje uczucie niepokoju, mimo że wcześniej zapowiadał wyczerpanie repertuaru swojego pierwszego zespołu. Tak jak te piosenki trochę wbrew zapowiedzi wniosły odrobinę agresji i żywiołowości do występu, tak solowy repertuar był już muzyką bardzo przestrzenną, wyważoną, czasami z elementami bujającego rytmu reggae, a czasami gdy na pierwszy plan wychodziła wiolonczela zbliżającą się do ambientu. Odprężająco działało także stonowane oświetlenie nieoddzielonej barierkami sceny.

– Muszę was zmartwić. Zagraliśmy właśnie trzeci bis. – przewrotnie zażartował lider po zagraniu przekrojowego materiału zawierającego nawet radiowy przebój o rowerze, ale jednak dał się namówić publiczności na jeszcze jeden numer, którym było “Wyobraź sobie”. Ostatni akord, ukłon, jeden autograf dla dziecka, które wbiegło na scenę i koniec – żadnego festyniarskiego namawiania do kupowania płyt i koszulek, bo żadnego stoiska z “merchem” Lech Janerka ze sobą nie wozi. Bez sztucznej skromności, tylko prosty, doskonały występ doświadczonych muzyków.

Jeśli w tekście musi być podsumowanie, to niech będzie takie: Lech Janerka – najlepszy z polskich Lechów.