Historia jednej Miłości – rozmowa z Tymonem Tymańskim

22 kwietnia, we wtorek w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku odbyło się spotkanie z Ryszardem „Tymonem” Tymańskim w ramach projekcji filmu o trójmiejskim zespole grającym muzykę yassową – Miłość. Obok głównego bohatera tamtego wieczoru, w Gdańsku pojawił się również znany i ceniony, dziennikarz oraz krytyk muzyczny, Rafał Księżyk. Gospodarzem spotkania był Paweł „Konjo” Konnak, a zatem nie zabrakło sporej dozy humoru.

Dyskusja poprzedzająca projekcję filmu „Miłość” skutecznie wprowadziła wszystkich słuchaczy w klimat oraz okoliczności lat, w których przyszło tworzyć trójmiejskim muzykom. Rafał Księżyk udzielił nam bardzo ciekawej lekcji historii o muzycznym podziemiu, które w ówczesnych latach dominowało w Polsce. Panowie niejednokrotnie w swoich wypowiedziach wracali do wydarzeń, w których przyszło im się spotkać po raz pierwszy – Tymon opowiadał o inspiracjach związanych z muzyką tzw. Nowej Fali, pierwszych spotkaniach z jazzem, którego, jak się okazuje, słuchał na początku z przekory. Wszystkie informacje były niestety mocno skondensowane z uwagi na ograniczenia czasowe, bowiem o muzycznej i nie tylko, przeszłości Tymona można by mówić bardzo długo – tutaj odsyłam do przeczytania książki pt. „ADHD”. Jest to autobiografia Ryszarda „Tymona” Tymańskiego w formie wywiadu-rzeki, który poprowadził Rafał Księżyk.

Po projekcji filmu nastąpiła druga część panelu dyskusyjnego, tym razem nastawiona była na pytania ze strony publiczności, których niestety nie było w ogóle, ale dzięki temu mogłem „złapać” Tymona chwilę z nim porozmawiać.

Jest jeszcze w Tobie ta „Miłość” sprzed lat, czy może patrzysz na to w kategorii suchego wspomnienia?

Tymon Tymański: Oczywiście, że jest. Wiesz, to trochę tak jak z dzieciństwem, ono też jest w tobie. Najbardziej, kiedy oglądałem ten film („Miłość” – przyp. TM), a widziałem go z siedem, osiem razy – te wszystkie wspomnienia wracały do mnie jak żywe i tym bardziej się cieszę, że ten film powstał. To nie te wszystkie nagrody, ale fakt, że w ogóle powstał ten film w sposób, myślę, uczciwy i neutralny – Filip (Filip Dzierżawski – przyp. TM) nie trzymał mojej strony – opowiada historię zespołu, przyjaźni i trochę takiego wina, które przechodzi w ocet. Z drugiej strony jest też muzyka, która została zaprezentowana bardzo odważnie – jest jej dużo, co mnie bardzo cieszy, bo ja nie lubię filmów muzycznych, które są często okraszane ścinkami muzyki.

Powiedziałeś o przyjaźni – czy nadal możesz mówić o niej w czasie teraźniejszym, mając na myśli muzyków zespołu Miłość?

TT: Wiesz, ta przyjaźń jest cały czas między nami. Tylko z Mikołajem (Mikołaj Trzaska – przyp. TM) mam gorszy kontakt, ale to jest jego decyzja – tutaj można by mówić na ten temat bardzo dużo albo wcale, bo to tak naprawdę problem Mikołaja. Wysłałem mu ostatnio sms z życzeniami urodzinowymi i nawet nie odpisał. Mógłbym się na ten temat wypowiedzieć nieco obszerniej, ale nie ma to sensu, ponieważ to jest tylko opinia – to jest sprawa Mikołaja, ja problemu z nim nie mam. On ma problem ze mną. Z Leszkiem (Leszek Możdżer – przyp. TM) widuję się dosyć często, bywa u mnie, nagrywa materiały, pomaga nam (Tymon & The Transistors – przyp. TM) przy płytach, chociażby przy filmie. Gdy się spotykamy, towarzysko jest zawsze bardzo fajnie, czasami u mnie w domu, czasami u Leszka, a czasami w gdzieś trasie, wiesz, wypijemy sobie winko i pogadamy. Z Maćkiem Sikałą spotykam się też często, ale na niwie sąsiedzkiej, bo mieszkamy w takim ciekawym trójkącie we Wrzeszczu: przy tej samej ulicy ja i Mikołaj, a ulicę dalej Maciej Sikała, więc widuję go czasami nawet w sklepie. Myślę, że z Maćkiem też bardzo się lubimy, tylko Mikołaj się uparł, żeby nie grać tej trasy i żeby reaktywacja się nie odbyła.

Myślisz, że pomysł z reaktywacją zespołu ma jeszcze szansę zaistnieć?

TT: Myślę, że pomysł z reaktywacją nie jest zły, bo tak jak mówiłem przed projekcją filmu: można legendę zachować w pamięci taką, jaka była i jej nie tykać, niech zostanie tam gdzie jest, albo można pokazać jak gramy dzisiaj. Uważam, że warto, bo za dwadzieścia, trzydzieści lat będziemy już tetrykami…

Poza tym każdy z was poszedł muzycznie trochę w inną stronę i ciekawie by było ponownie was zestawić – każdy z was mógłby wnieść coś nowego w tą reaktywację

TT: Absolutnie się zgadzam, ale Mikołaj powiedział przecież, że próby były słabe, z czym zgodzić się nie mogę – albo się nie zna na muzyce albo patrzył przez pryzmat swojej twórczości. Ja uważam, że robię swoje, zarabiam pewnie tyle samo co on i tak samo gram dla stu osób – nie zarabiam z muzyki. Żyję z mediów, ponieważ wybrałem drogę Charlesa Ivesa, czyli staram się robić dla rodziny coś, za co mogę ją utrzymać i gram muzykę rock’n’rollową. To, że ta muzyka jest prostsza jest moim wyborem, bo jazz już mi się znudził…

…no właśnie – chciałbym zapytać, czy jazz w Twoim życiu jest całkowicie domkniętą sprawą, ponieważ mówiłeś, że nie powiedziałeś jeszcze ostatniego słowa w tej materii?

TT: To nie jest domknięta sprawa. Jestem obecnie w sytuacji, która, krótko mówiąc się nie składa na granie jazzu. Dwa, może trzy lata temu nagraliśmy (Tymański Yass Ensemble – przyp. TM), myślę, fajną, udaną płytę z Monkiem (Thelonious Monk – przyp. TM) i nie jestem w stanie sprzedać tej płyty nikomu. Ta płyta jest ciekawa, bo ma też swoją taką legendę – nie dość, że Monk jest postacią arcyfrapującą, to jeszcze przy okazji napisałem opowiadanie „Paląc Blanty z Ufo”, które czyta Arkadiusz Jakubik i staram się to sprzedać jako monodram, ale nie jest łatwo bez teatru, żeby to na przykład „przytulił”. Graliśmy to parę razy, ale nie ma zapotrzebowania na Monka, ponieważ ludzie go w Polsce nie znają. Myślę, że gdyby to był Charlie Parker, John Coltrane czy Miles Davis, to muzyka zostałaby wchłonięta, no ale, Monk to wariat, ekscentryk i jest problem. Płyta jest trochę bopowa, trochę free jazzowa i trochę elektroniczna i moim zdaniem jest odważna i wykręcona w każdą stronę i jakoś nie ma wielkiej euforii pomimo tego, że puszczałem ją kilku osobom, którym się podobała. Moim zdaniem też czasy są takie, że, jak to napisał mi kolega Szlagowski (Jarosław Szlagowski – przyp. TM) z wytwórni Universal Music Polska: „Tymon, niestety nie widzę powodzenia tej płyty, będzie bardzo ciężko ją promować.” Ja się nie specjalnie nad tym pochylam – podobna sytuacja jest z wydaniem reedycji płyt Miłości . Film święci swoje triumfy, ludzie chętniej oglądają filmy niż kupują płyty, ale też jest problem, żeby te wszystkie płyty wydać ponownie.

Gdzie można je dostać dzisiaj?

TT: Wiesz, chyba w tej chwili nigdzie – Biodro (Biodro Records – przyp. TM) nie funkcjonuje. Może, gdy dostanę pieniądze z książki, zainwestuję pięć tysięcy w parę reedycji, chociaż nie wiem po co to robić? Po to, żeby stracić kolejną kasę? Wolę już sobie kupić nowy samochód (śmiech). Przecież to się absolutnie nie opłaca. Nie znaczy to, że się poddam – mam nadzieję, że kogoś po prostu namówię, może Agorę, żeby wydała box. Wówczas zrobilibyśmy taki ruch, powiedzmy, bardziej „komercyjny” – wydajemy (Tymon & The Transistors – przyp. TM) w Agorze płytę z coverami buntowników: od Elvisa Presleya do Nirvany i Queens Of The Stone Age, która będzie dołączona do książki Maxa Cegielskiego („Leksykon Buntowników” – przyp. TM) i mam nadzieję, że jakoś ta płyta – na której grają znakomici goście: Wojtek Waglewski, Kasia Nosowska czy Natalia Przybysz – może przybliży nas do współpracy nad boxem Miłości. Widzę, że dryfujemy z Agorą w swoją stronę i coraz bardziej jest nam po drodze przy okazji różnych produkcji, jak na przykład dystrybucji filmowej, ale nie powiem, żeby był szał na tą reedycję. Czekam na lepsze czasy po prostu – oddać tą twórczość za darmo mi się po prostu nie opłaca. Ciekawe, swoją drogą, jest to, że zespół Miłość, dzięki filmowi właściwie na nowo zaistniał. Film widziało około 50 tysięcy ludzi w kinach i właściwie powinien być popyt na tą muzykę, ale odzew jest minimalny albo nie ma go wcale, więc albo ktoś nie ma nosa albo nikogo już ta muzyka nie obchodzi.

Wróćmy jeszcze na moment do jazzu…

TT: Wiesz, z tym jazzem jest tak, że ja po prostu nie czuję ciśnienia na mieście, nie ma specjalnie szału..

W kilku trójmiejskich pubach można trafić na jamy jazzowe, ale w dużej mierze opierają się one na graniu coverów. Ewidentnie brakuje tego szaleństwa, o którym wspominasz w filmie, gdy mówisz czym jest dla Ciebie ta muzyka.

TT: Wiesz, ja kocham jazz i na pewno dla mnie ta muzyka jest równie ważną miłością, co rock’n’roll. Bez dwóch zdań. To tak, jakbyś pokochał Tai Chi i Karate – to są przecież dwie różne sztuki, jedna jest trochę bardziej populistyczna, a druga korzenna, prosta i brutalna, jak w rock’n’rollu. Jazz natomiast jest muzyką bardziej wyrafinowaną, to jest inny świat dużej dynamiki, gdzie możesz grać na kwintet z kontrabasem, fortepianem i wydaje ci się, że taki skład oferuje mniejszą ekspresję, a tak naprawdę oferuje większą – świat rock’n’rolla nie zna takiej dynamiki, tam są dwie, może trzy głośności. Jazz oferuje zdecydowanie większe wyrafinowanie i przyznam się szczerze, że tęsknię do tego, a tak naprawdę tęsknię do tego klasycznego składu z kontrabasem, ale bardzo ciężko jest mi złożyć taki skład. Musiałbym poszukać wśród młodziaków, którzy mają ochotę na trochę fantazji – możliwe, że jeszcze taka okazja się nadarzy, ale to jest kwesta różnych takich małych przeciwności losu. Na przykład fakt, że mój kontrabas pękł podczas pracy nad filmem – reżyser wszedłszy do studia zaczął się trochę bardziej energicznie krzątać i kontrabas spotkał się ze ścianą. Później jakoś kontrabasu nie miałem tak po prostu – myślałem o tym, by go kupić, ale z drugiej strony cały czas czekam na ten skład, obserwuję rynek muzyczny, kolegów, którzy mają swoje składy. Mam tutaj na myśli Irka Wojtczaka, Tomka Ziętka, Kubę Staruszkiewicza – widzę, że oni mają swoje składy i są bardzo zajęci…

Współpracowałeś też z Wojtkiem Mazolewskim – myślisz, że moglibyście tą współpracę nawiązać raz jeszcze?

TT: Wojtek jest już trochę na innej orbicie. Przez chwilę był moim takim osobistym satelitą i bardzo mi pomagał w Tymański Yass Ensemble. W tej chwili stał się gwiazdą – to trochę tak jak w muzyce rockowej: jeśli ktoś staje się gwiazdą, ma swój skład, już po prostu do ciebie nie przychodzi. Ale ja sam na pewno pogram trochę muzyki jazzowej. Planujemy przywrócenie Tymański Yass Ensemble z tą płytą, o której wspomniałem, ale cały czas czekam na dogodny moment.

Jak wygląda polska scena jazzowa okiem i uchem Tymona Tymańskiego?

TT: Wiesz, myślę, że nie jest najgorzej, skoro takie zespoły jak Wojtek Mazolewski Quintet święcą triumfy. Mógłbym oczywiście narzekać, że to nie jest taki rozwydrzony i szalony jazz, jak myśmy (Miłość – przyp. TM) grali, ale jest to bardzo przyzwoity zespół, młody, energetyczny skład. Może nie zrzesza takich wybitnych instrumentalistów, jak Jacek Olter, czy Leszek Możdżer, ale jest to skład bardzo wyrównany i ja miałem ogromną frajdę, słuchając ich na żywo w Radiu Gdańsk. Mam poczucie, że Wojtek niejako kultywuje tą muzyczną kontynuację, czy to ze swoim kwintetem, czy z chłopakami z Pink Freud, a ja trzymam kciuki za jego światowe sukcesy. Straciłem trochę kontakt z tą częścią sceny, którą reprezentowały, po yassie, Contemporary Noise Quitnet czy Sing Sing Penelope – nie wiem co się stało z tym kapelami, mam nadzieję, że dalej grają. Bardzo mi się podoba scena warszawska spod znaku Lado (Lado ABC – przyp. TM) – Masecki i Moretti (Marcin Masecki i Macio Moretti – przyp. TM), próbowaliśmy nawet coś grać razem, bo panowie dzwonili do mnie kilka razy pytając, czy mam kontrabas oraz proponowali założenie tria. Ostatnio wszystkie pieniądze, jakie mam, wtłaczam bez dna w swój film „Polskie Gówno”, więc tłumaczyłem im, że jeszcze chwilę, żeby poczekali i chyba trochę postawili na mnie krzyżyk. Mimo wszystko panów Maseckiego i Morretiego bardzo szanuję i lubię – jeśli jest mi do kogoś blisko muzycznie, to właśnie do nich, bo ci panowie kontynuują granie muzyki yassowej w swoistym dla siebie warszawskim wydaniu.

Wokalistyka jazzowa w polskim wydaniu?

TT: Tutaj się mało orientuję. Z wokalistami jest gorzej, jeśli chodzi o kontakt. Ja sam byłem na wokalistyce i wytrzymałem pół roku (śmiech). Z wokalistów muzycy się trochę śmieją, podobnie z jazzmanami – to nie jest łatwy temat. Osobiście nie pasjonuję się wokalistami, owszem szanuję paru, ale dla mnie takimi legendami są absolutnie Billie Holiday, Ella Fitzgerald, Sarah Vaughan, no i później nie za bardzo było co zbierać, moim zdaniem. W muzyce tych trzech pań jest wszystko – słucham ich do dzisiaj. A dzisiaj są wokaliści lepsi, gorsi, ale brakuje tej magii. Przede wszystkim wokalistyka kojarzy się trochę z lżejszą formą, bo jednak wokaliści często upraszczają tą muzykę – to nie jest prawda o wszystkich, ponieważ mamy, na przykład, Cassandrę Wilson, której wokal był całkiem pogięty. Istnieje jednak taka cenzura, która dzieli muzykę wokalistyczną od instrumentalnej. Ta muzyka nie wali mnie po prostu na kolana – to jest pewien styl, który jest dla mnie za lekki, ja wolę trochę cięższy kaliber.

Rozmawiał Tomasz Montowski