Doczekaliśmy się koncertu Bonobo

Doczekaliśmy  się. Po latach cierpliwie spędzonych z jego muzyką płynącą z wszelakiej maści sprzętu audio nadszedł wieczór, w którym odwiedził Trójmiasto. 21 marca do Gdańska przyjechał Simon Green, znany jako Bonobo. Informacja o tym arcyciekawym muzycznie wydarzeniu pojawiła się jeszcze w ubiegłym roku i spotkała się z natychmiastowym odzewem ze strony wygłodniałych spokojnego, elektronicznego brzmienia, fanów. Efekt: koncert wyprzedany do ostatniego biletu. To drugie takie wydarzenie w historii klubu muzycznego B90, klubu, który w tamten piątkowy wieczór był miejscem wyjątkowym.

Zanim jednak na scenie pojawił się Simon Green wraz ze swoim zespołem, o muzyczne wprowadzenie nas w tamten wieczór zadbał Werkha – dobrze zapowiadający się DJ oraz producent muzyczny, zrzeszający i ciekawie zestawiający brzmienia takich gatunków, jak: afrobeat, bass, house, jazz, funk i soul. Początkowo sceptycznie nastawiona publiczność pozwoliła porwać się charyzmatycznemu muzykowi, który chętnie integrował się z tą głośniejszą częścią słuchaczy, niejednokrotnie nawiązując dialog. Warto dodać, że Werkha był absolutnie oczarowany miejscem, w którym przyszło mu grać tamtego wieczoru – przyznał, że po raz pierwszy w swoim życiu gra w stoczni oraz zapowiedział, że na pewno w Polsce jeszcze się pojawi. Reasumując, występ jeszcze raczkującego w świecie elektroniki, muzyka, można uznać za bardzo duży pozytyw. Myślę, że idealnie wkomponował się w charakterystykę brzmienia, które miało dopiero nadejść.

Otwarcie występu z wysokiego C (dosłownie)kultowym już „Cirrus” potwierdziło tezę o tym, że na ten wieczór warto było czekać nawet kilka lat – publiczność błyskawicznie odpowiedziała salwą braw oraz szerokich uśmiechów. Wszyscy świetnie bawili się też podczas grania “Emkay”, czy (o dziwo!) przy „We could forever” – kompozycje nie tak energiczne i wydawać by się mogło mocno chilloutowe. Koncertowa aranżacja, na którą składało się żywe instrumentarium sprawiła, że znane nam nawet z poprzednich krążków kompozycje, zostały naładowane nową, niebywale witalną formą – elementy drum’n’bassu oraz muzyki klubowej spotkały się z ogromnym entuzjazmem fanów. Zapewne wielu z nas zastanawiało się, czy pod tajemniczą nazwą „Live Band” kryje się więcej niż jeden głos wokalny (po cichu liczyłem na przyjazd Greya Reverenda bądź Finka) – odpowiedź na to pytanie pojawiła się wraz z pierwszym krokiem, który Szjerdene wykonała w kierunku mikrofonu stojącego w centralnym punkcie sceny. Obdarzona przepięknym głosem, młoda, czarnoskóra wokalistka miała przed sobą nie lada wyzwanie, bowiem zaśpiewanie kompozycji wykonywanych nominalnie przez Andreyę Tiranę stawiało wiele oczekiwań ze strony publiczności. Poradziła sobie wyśmienicie, zarówno w utworach z albumu „The North Borders” (Towers, Transists) oraz „Black Sands” (Stay the Same, The Keeper). Niewielkim rozczarowaniem była aranżacja utworu “First Fires” – mojego osobistego faworyta z najnowszego albumu. Zdecydowanie brakowało męskiego wokalu, a minimalizm instrumentalny nie wywołał we mnie tak potężnych emocji, jak wersja nagrana w studiu. Kolejnym minusem było wykonanie kompozycji „Kiara” z albumu „Black Sands” – partia smyczków, która była odpowiedzialna za linię melodyczną została zastąpiona fletem i wszystko byłoby w porządku, gdyby instrument nie ginął pośród elektronicznego brzmienia oraz niezwykle wyraźnej perkusji. Z matematycznego punktu widzenia: dwa minusy składają się na plus – koncert jako całość zdecydowanie zasługuje na miano udanego pod wieloma względami.

Tomasz Montowski