Ściana dźwięku na koncercie Swans

Amerykańska formacja SWANS powstała jeszcze w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych w Nowym Yorku. Dzisiaj jest legendą, do niedawna owiniętą jeszcze lekką pajęczyną i nieco zapomnianą. Obecnie zespół od 5 lat po wznowieniu działalności, już bez Jarboe, wokalistki i życiowej partnerki lidera grupy Michaela Gira tworzy nową muzykę i koncertuje. Przypomina tym samym o tym że legenda może być żywa.

Zespół wystąpił w składzie Norman Westberg – gitara, Christoph Hahn – gitara, Phil Puleo – perkusja, Chris Pravdica – gitara basowa, Thor Harris – instrumenty perkusyjne oraz Michael Gira –wokal, gitara. Szczególną uwagę zwracał Thor Harris i jego gra na ciekawym zestawie instrumentów od cymbałów po gongi. Sam lider z pewnością również zostanie zapamiętany ze swoich reakcji na skądinąd niefrasobliwe zachowanie podekscytowanych widzów. A w taki stan, prawie hipnotyczny, można było wejść nie tylko za pomocą używek ale przede wszystkim muzyki, którą można określić jako wolno narastającą ścianę dźwięku, słyszaną jeszcze przez wiele godzin po koncercie. Wrażenie z całą pewnością dla niektórych słuchaczy trudne ale zupełnie niesamowite zarazem. Zespół przez dwie i pół godziny zagrał tylko sześć kompozycji. Dziwne, prawda?! Nie było piosenek typu: Failure czy Amnesia, Nie było Love Will Tears Us Apart (Joy Division) i My Burried Child. Nie pojawiły się także Beautiful Child oraz God Damn The Sun. Nie było pięknych ballad i ambientalnych klimatów, jakie zespół w swojej karierze także dostarczał. Nie było wzruszających melodii i typowego wokalu.

Co więc było?

Koncert zaczął się od stopniowego włączania się poszczególnych członków grupy do otwierającej kompozycji, która w efekcie zakończyła się po ponad 45 minutach. Thor Harris – to on rozpoczął od uderzenia w gongi. Przyznam że nie można było lepiej zacząć.

To był zwiastun niespodzianek ale niespełnionych oczekiwań. Po kilku już dniach można z bardziej chłodnym okiem spojrzeć na to wydarzenie. Z pewnością było jednym z najgłośniejszych jakie odbyły się w B90. Wielka ściana dźwięku przed jaką postawili słuchaczy SWANS stworzona przy pomocy fantastycznej gry perkusistów i mocno zdeformowanych brzmień gitarowych wbiła dosłownie widzów w mury. Trudno określić z czym tak naprawdę mieliśmy do czynienia. Czy był to rock – noise, industrial, awangarda czy też alternatywa? Pewnie wszystkiego było po trochę, ale wyszła z tego mieszanka absolutnie wybuchowa. Były momenty w których oczekiwałem wytchnienia. Ale nic z tego. Prawie ból w uszach. Po prawie dwóch godzinach było to już jednak bez znaczenia. Szkoda że nie było chociaż jednej klasycznej piosenki ale i tak nie zmienia to ogólnego, bardzo dobrego wrażenia. Panowie wykazali też ogromną fizyczną wytrzymałość. Aby tak grać przez dwie i pół godziny trzeba znakomicie do tego przygotowanym.

Bez wizualizacji, tylko stonowane światła, artyści na scenie, a potężna moc wyłaniała się spod ich rąk.

Wystarczy powiedzieć, że długo czekać będziemy na kolejny taki koncert.

Jacek Ciołek